Zdjęcie książki „Ręka Boga” zrobiłem przy restauracji San Lorenzo w Londynie. To tu Jimmy Burns w 1996 roku przerwał kolację boskiemu Diego i jego agentowi Coppolii. W opustoszałej restauracji dziennikarz podał pierwsze wydanie swojej książki antybohaterowi angielskiego narodu. Znasz hasło „Witamy w Anglii wszystkich oprócz Maradony”?
Tymczasem Maradona w centrum Londynu, przy najsłynniejszym domu towarowym w Wielkiej Brytanii, musiał zmierzyć się z nieustępliwym dziennikarzem i jego wnikliwym reportażem na temat swojego, nieodkrytego wcześniej przez nikogo życia. Tego, gdzie nie zaglądały kamery, gdzie nie było zbyt wielu świadków i obecności social mediów. Dotychczas tajemnicze, nietykalne i wydawałoby się bezpieczne życie Maradony zostało wnikliwie i rzetelnie zdemaskowane. Ta wizyta to swego rodzaju prośba o błogosławieństwo przed wypuszczeniem do druku. Jego pierwotnie obojętna reakcja w lokalu przeszła w publiczne oskarżenie dziennikarza o wylanie pomyj na boskiego Diego. Status nietykalnego został zburzony. I pomyśleć, że wydanie z 2020 zostało uzupełnione o kolejne kontrowersyjne etapy życia Argentyńczyka.
Tu chcę zaznaczyć jedną, dla mnie osobiście najważniejszą, kwestię. Nie postrzegam tej książki jako agresywnego ataku uprzedzonego dziennikarza. W moim odczuciu to dzieło jest formą przedstawienia, zarysowania życia Maradony-człowieka, a nie piłkarza. Odważnie posunę się w swoich ocenach znacznie dalej. To próba usprawiedliwienia boskiego Diego. Korelacja środowiska i otoczenia społecznego, a psychika dorastającego i dorosłego już DM. Książka o człowieku znikąd, który stanął na piedestale świata, nie tylko sportowego. O boskiej drodze drobnego chłopaczka do globalnej rozpoznawalności. Rozpoczęło się na małych boiskach, gdzie trenerzy podmieniali karty Diego, by mógł grać ze starszymi zawodnikami. Apogeum jego boskości, to poprowadzenie narodu argentyńskiego do domowej ekstazy podczas mistrzostw świata w 1986 roku. Historia magiczna, prawda? Jak to mogło ostatecznie się nie udać? Bóg Diego Maradona miał cały naród ślepo podążający za sobą, cały świat (oprócz Anglików) każdy jego ruch na boisku obserwował niemal w stanie orgazmu estetycznego. To nie mogło się nie udać. A jednak. Moje pokolenie uczyło się Maradony-piłkarza z archiwalnych filmów i jednocześnie było świadkiem na żywo jego ludzkiego upadku.
Najnowsze wydanie „Ręki Boga” zamyka szereg uaktualnień dokonywanych przez autora. Książka kończy się śmiercią bohatera narodu. Nie ma happy endu. Ta rzetelna kronika dotarła do ostatniej strony. Nie będzie już potrójnego zakończenia jak we „Władcy Pierścieni” Tolkiena. Diego umarł, a wielu z nas śledziło to na ekranach telewizorów, Twitterze, Facebooku. Nie tyle same obrazki ze szpitala, ile reakcje na te właśnie obrazy ludzi na cały świecie. Żył w świetle niesamowicie jasnych reflektorów i przy jeszcze jaśniejszych umierał. Nasuwa się pytanie: czy to one go zabiły? Diego miał status boski. I to właśnie te epitety używane w książce dały mi kolejny argument, że autor miał jednak dobre intencje, tworząc ten wieloletni projekt.
Z każdą przeczytaną stroną rozumiałem coraz lepiej, że nie czytam książki o piłkarzu, tylko o sławie człowieka i jego obwoźnym cyrku. „Maradona tracił rozeznanie w tym, kto jest jego przyjacielem, a także w tym, kim jest on sam”. Krąg zmiennego zaufania od najmłodszych lat budował bańkę izolacji wokół Diego. Ta bańka odrealniała Maradonę od prawdziwych i podstawowych relacji międzyludzkich, które miał na wyciągnięcie ręki – tej swojej, boskiej. I każdy rozdział udowadnia, że to była ręka Midasa. Pojawiała się, wyjaławiała żywicieli i otoczenie, zostawiała zgliszcza i przemieszczała się dalej. Narkotyki i alkohol podlane poczuciem boskości. Co może pójść nie tak? Will Graham w „Czerwonym Smoku” mówił o pewnym seryjnym mordercy, że ten nigdy nie przestanie zabijać. Gdy ktoś spytał, dlaczego, odpowiedział: „bo czuje się Bogiem”.
Maradona nie przestawał. Hasło „poniósł go melanż” było sporym niedomówieniem. Reszty nie można sobie do końca wyobrazić. Uratowała go prywatność. Jeszcze wtedy, nawet w jego wypadku, możliwa do osiągnięcia. Bez wszechobecnych mediów społecznościowych i WADA mógł naprawdę pójść w tango. A szedł czasami bardzo szeroko. Pewnego dnia dowiedział się, że będzie ojcem, ale nie dziecka kobiety, za którą wyszedł. Dlaczego tak zrobił? Bo boski Diego mógł wszystko. Myślisz, że w obecnych czasach, czasach prześwietlających wszystko i wszystkich, mógłby być taki sam?
W „Gladiatorze” pada słynne hasło, że Cesarz najpierw musi zabić imię i pamięć o Maximusie, zanim zabije go jako człowieka. „Maradona i rodacy wzajemnie się potrzebują (…). Siedemdziesiąt jeden procent pytanych wierzy w jego niewinność”. Nazwisko Maradony nigdy nie zginie, a już na pewno nie dla Argentyńczyków i wszystkich innych filii jego kościoła. Koczowniczy tryb życia Diega i jego świty zawijał do różnych państw, kultur i miast. W każdym schemat był ten sam, Bóg przybywa – czar Boga pryska – Bóg opuszcza zgliszcza, szczególnie te ludzkie. To książka nie o sukcesach piłkarskich, ale o porażkach poza boiskiem. Już nawet nie tyle o wyzwaniach życiowych, ile o permanentnym byciu na życiowej krawędzi. Widocznie piłka nie była dla niego wszystkim, ale czy Bóg mógłby w pełni zadowolić się tylko tą najważniejszą rzeczą spośród tych najmniej ważnych?
Bartek A.
Jimmy Burns, „Maradona. Ręka Boga”, Wydawnictwo Albatros, tł. Jerzy Łoziński, 2021